kolanach, wyprostowana na stołku swoim tak wysokim, że stopy jej w paryskich podartych bócikach nie dosięgały ziemi.
— Czemuż nie jesz więcej? — zwróciła się do niej Janowa.
— Dziękuję, już nie chcę — odpowiedziała i drżąc z zimna otulała się, jak mogła, swoją za wąską dla niej i za krótką atłasową szubką.
— Czem to dziecko żyje, to już ja doprawdy nie wiem! — zauważyła Janowa — gdybym jej co dzień kawalątka mięsa nie usmażyła, toby już chyba do tego czasu z głodu umarła. A i tego jeszcze nigdy, nigdy do końca nie zje...
— Et, — flegmatycznie zauważył Jan — przywyknie kiedyś, przywyknie...
— A ciągle też zimno jej i zimno... Nasze dzieci latają po dworze bose i w koszulach, a ją tu w izbie przy piecu, w tem nibyto futerku, febra wciąż trzęsie...
— At, — powtórzył Jan — przywyknie kiedyś...
— Pewno! — przytwierdziła Janowa — ale ot tymczasem żal bierze patrząc... Już ja często gęsto i samowarek nastawię a herbatą ją napoję...
— Tak i trzeba, — potwierdził mularz — przecież płacą nam za nią...
Strona:Orzeszkowa E. - Panna Antonina (zbiór).djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.