i ja składam, a wciąż na wyprzódki biegamy, to od sań do siennicy, to z siennicy do sań, aż ułożym furę taką, jak wielka góra. Wtedy Roman do mnie: »No, Ewka, a co teraz z tobą będzie?« — mówi. — Nibyto straszy, że już dla mnie miejsca niema. »Piechotą pójdziesz do domu!« — mówi. — »To i pójdę — mówię — wielka bieda!« A on mnie wpół i na sianie posadzi, że aż utopię się w niem i tylko głowę moję widać. »Siedź, babo, a trzymaj się, żebyś z tej wysokości nie spadła!« — mówi. — Sam przy mnie siądzie i tak już, pomaleńku, do chaty wracamy...
— A biedy wielkiej w chacie waszej nie było?
— Ej nie, proszę pani; bogactwa nie było, ale i biedy nie było. Statkowaliśmy i pracowali oboje, to i nie zaznaliśmy głodu. Bywało, na obiad kapustę i groch, albo barszcz i kartofle gotuję, na wieczerzę znów kartofli albo bobu zwarzę i czasem słoniną okraszę. Wieprzaka co roku karmiłam, na Boże Narodzenie były z niego kiełbasy i kiszki, a na Wielkanoc, Roman od ekonoma, albo od chłopa którego prosię kupował i, za nogi trzymając, do chaty przynosił... To i czegóż więcej żądać było?
Istotnie; groch i kapusta, barszcz i krupnik,
Strona:Orzeszkowa E. - Panna Antonina (zbiór).djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.