— Pójdę, mamo — rzekł.
Słowa te, zda się, poderwały Romanowę z ławki, na której już leżała. Siadła także i wyprostowała się jak struna.
— Pójdziesz, synku? a dokąd?
Wahającym się głosem odpowiedział:
— Tak sobie... pójdę... przejść się...
Przyskoczyła do niego.
— Nie idź, synku; no, nie idź! posiedź jeszcze trochę.... Samowar zaraz nastawię i herbaty ci zrobię. Jak Rozalia państwu kolacyą poda, przyjdzie tu z nami siedzieć... W gospodarza i woza grać będziem... a potem, wyśpisz się dobrze na mojem łóżku i jutro rano ztąd do roboty pójdziesz...
Obejmowała go ramionami, błagała, aby został. W zmroku napełniającym kuchnię, widać było trwożne migotanie jej oczu. On, stał nieruchomy i chmurny. Spuścił głowę, zamyślił się. Po chwili przecież podniósł twarz i z zuchowatą rubasznością zawołał:
— Ot, pójdę i koniec! Czyto ja dziecko jestem, żebym miał trzymać się maminej spódnicy. Niech mi mama z moich pieniędzy trzy ruble da!
Kobieta splasnęła rękoma.
— Znów! — krzyknęła.
Strona:Orzeszkowa E. - Panna Antonina (zbiór).djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.