w złudzenie, sprawiane własnemi słowami, znowu uszczęśliwienie i duma rozpromieniały twarz jej i wydymały postać, i znowu bez żadnej potrzeby biegła do drwalni i, za stosem polan ukryta, załamywała ręce aż w stawach trzeszczały i przyciszonym głosem zawodziła.
— Oj, niema u mnie ani ciotek, ani bratów, ani familii żadnej, ani żadnej duszy swojej... Oj, biedna ja na tym świecie, opuszczona sierota, na dziecka rodzonego zgubę patrząca!
Niezaczepiona, milczała i tylko do tych, ku którym największe czuła zaufanie, zbliżała się i tajemniczo szeptała:
— Co z tego będzie? co z tego będzie?
Policzek swój, tak w porach owych czerwonemi plamkami ocentkowany, jakby nań wielkie krople krwi trysnęły, na dłoni opierając, osobie, przed którą stała, patrzała w oczy wzrokiem śmiertelnie zranionego zwierzęcia.
— Te szyby tam... w zaułku... te, proszę pani, czyste wilcze oczy! Kiedy mię Roman po lesie woził, raz w nocy, patrzę, co tak świeci się między zaroślami? Roman do mnie: »To wilk!« — mówi. — Ja aż trząść się zaczęłam od strachu, a on śmieje się. Jak Boga kocham, śmiał się, wilka zobaczywszy. Niczego nie lękał się. »Nie bój się — mówi — ucieknie bestya od
Strona:Orzeszkowa E. - Panna Antonina (zbiór).djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.