zwoitym śmiechem? Była pewną, że zobaczy młodego chłopca, w grubym, lecz czystym i zgrabnym paltocie, w czapce krzywo trochę na czarne włosy włożonej, z postawą skromną, grzeczną, trochę nawet elegancką. Zobaczyła człowieka w poplamionym surducie, obłoconem obuwiu, z czapką zsuniętą na tył głowy i śmiesznie daszkiem sterczącą, z twarzą zaczerwienioną, mgławemi oczyma i tym jakimś okropnym, wstrętnym uśmiechem na ustach. Zbladła trochę, przygryzła ponsową wargę i ze łzami, które nagle zakręciły się jej w oczach, rzuciła się w stronę schodów przeciwną tej, w której on stał i wyraźnie na nią oczekiwał. Ale on szybko przyskoczył ku niej i, rozpychając ludzi, w twarz jej zaglądał.
— Ja na pannę Zofią czekałem — nie zdejmując czapki, zaczaj głosem dziwnie zgrubiałym i trochę ochrypłym.
Nie odpowiadając, szybko chodnikiem iść zaczęła. Przyciskała się tak do kościelnego muru, że aż ubieliła sobie całą połowę futerka. Nie patrząc na nikogo, zpod powiek widziała, że ludzie, których tam pełno było, zaczynali patrzeć na nią i na niego. On szedł wciąż przy niej, dziwnie jakoś wahając się na nogach, i ani trochę nie zniżając głosu, wciąż mówił:
Strona:Orzeszkowa E. - Panna Antonina (zbiór).djvu/212
Ta strona została uwierzytelniona.