Strona:Orzeszkowa E. - Panna Antonina (zbiór).djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

cicho! cicho! Pragnęła, aby to przynajmniej, że on ją bił, w tajemnicy przed ludźmi pozostało. Nazajutrz lub w parę dni potem, rozrzewniona i już uszczęśliwioną, widziała go leżącego u nóg swoich. Wytrzeźwiwszy się, przypominał sobie czyn swój, do nóg matki jak długi padał, stopy jej i kolana całując, i wciąż powtarzając, ze teraz to już z pewnością amen, i nic z niego nie będzie. Ona go wtedy w ramiona brała, jak dziecko kołysała i pocieszała, herbatą znowu poiła i upewniała, ze Pan Bóg zlituje się... On już w to nie wierzył; w możność zwalczenia dyabła, który go opętał, nie wierzył. Całując i przepraszając matkę, płakał jak bóbr, a potem na dni kilka za piec właził. Wylazłszy zza pieca, czas jakiś wałęsał się po mieście lub przesiadywał w kuchni, ze skurczoną postawą i posępną twarzą... potem znikał znowu, a powracając, żądał od matki pieniędzy... pieniędzy...
Zkąd ona miała brać tyle pieniędzy, ile on żądał ich teraz od niej? Przeciągle i błagalnie szepcząc: cicho! cicho, synku! cicho już! cicho! oddawała mu wszystko, co zarabiała i cokolwiek od kogo kiedy otrzymywała, tak, że przy końcu zimy, zamiast trzewików, których nie miała już za co kupić, nosiła podarte kalosze, a na łóżku jej, zamiast dostatniej pościeli, która niedawno