Strona:Oscar Wilde - De profundis.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

dzie. Nagle ciszę więzienną przeszyły najstraszliwe, najohydniejsze wrzaski, a raczej wycia; drgnąłem, i w pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że ktoś nieumiejętnie i niewprawnie zarzyna pod murem więziennym wołu czy krowę. Niebawem jednak zorientowałem się, że krzyki te dochodzą z suteryn więziennych, zrozumiałem więc, że wymierzana jest jakiemuś nieszczęśliwcowi kara cielesna. Zbytecznem byłoby chyba zaznaczać, jak strasznem i dzikiem było to dla mnie.
Zacząłem rozmyślać, kogo to karano w tak potworny sposób, gdy nagle błysnęła mi myśl, że prawdopodobnie skazano na chłostę nieszczęśliwego owego półwarjata. Nie będę nawet silił się opisywać uczuć, jakie mną wówczas owładnęły: nie tutaj na nie miejsce.
Nazajutrz, w niedzielę, 17-go maja, spotkałem biedaka tego na przechadzce. Twarz jego była blada, cała mokra od łez i tak skażona płaczem histerycznym, że trudno go było poznać. Chodził w środkowym kręgu, razem ze starcami, żebrakami i kalekami, dzięki czemu miałem możność obserwowania go przez cały czas. Była to ostatnia niedziela, jaką przebyłem w więzieniu; dzień piękny, najpiękniejszy ze wszystkich w ciągu całej zimy. W jasnych, radujących serce, promieniach