Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/102

Ta strona została przepisana.

czonem ku temu miejscu; lokatorowie, zanotowani pod rubryką „niedbałych,“ mogli się spodziewać podwyższenia komornego w przyszłym półroku. W jasne dni wiosenne, wówczas, kiedy to na wsi żyje podwójnem życiem, a człek sam nie wie, czemu zazdrościć, czy ptaszkowi, co ginie w błękicie, czy kwiatom i trawom oblanym rosą, kiedy w piersiach aż kole od sił zaklętych, co drgają w powietrzu, a w mieście gwar, ruch, asfalt i rynsztoki w rozmaity sposób przypominają cywilizacyę — w takie dni Turski stał całemi godzinami w otwartem oknie. Otoczony dzikiem winem, wyglądał jak stary portret, przystrajany ręką czci albo miłości. Praca wycieńczyła go więcej niż lata: zuzupełnie łysy miał tylko kilka siwych kosmyków nad uchem, wklęsłe skronie, nos cienki i wązkie usta, w których już ani śladu zębów; brodę i wąsy golił starannie. O starości, raczej o pracy niewymownej świadczyły oczy — czerwone, zbolałe, z wyrazem apatyi i przygnębienia; oczy te, wraz z pochylonym nieco karkiem, stanowiły całą biografię starego. Dawniej, kiedy był na urzędzie, w dzień nosił szafirowe okulary, wieczorem zaś zielony daszek nad czołem; bezczynny emeryt porzucił wszelkie ozdoby; mógł sobie swobodnie spojrzeć na świat boży, to jest na dachy kamienic, na kominy dymiące od rana do nocy, i na kawałek czasami jasnego nieba. Z podniesioną głową, rozszerzając jak można najwięcej zbolałe powieki, rozglądał dokoła jak ślepy, co od niedawna dopiero wzrok odzyskał, nie zważał, że służące i lokatorowie, ujrzawszy go, krzywili się z obrzydzeniem — widok krwią zabiegłych oczu drażnił nerwy, czasem serce ściskał, chociaż sąsiedzi oswoili się już nieco z tym widokiem. Starzy lokatorowie, oddawna gnieżdżący się w zaniedbanych mieszkankach, pamiętali go jeszcze młodym: zawsze był chudy, milczący, tylko wówczas nie stawał w oknie całemi godzinami — nie miał czasu; o ósmej wychodził do bióra, o czwartej wracał, wieczorami pracował w domu: miał też opinię bardzo porządnego czło-