Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/11

Ta strona została przepisana.

znawcą, ani amatorem; jeżeliby wszakże obraz zdołał przykuć tak dalece moją uwagę, gdybym miał taki sygnet z brylantem i takie prawdziwie pańskie urządzenie całej osoby, jak ów staruszek, to już co robić! zrezykowałbym! Miło być musi, mieć na własność rzecz, przypadającą tak bardzo do smaku i upodobania!
Widok tylu arcydzieł nieraz zaczynał już nużyć moją natężoną uwagę; byłem nawet gotów do rejterady, gdy wśród kopiujących spostrzegłem młodego człowieka, którego twarz i postawa zajęły mię stokroć więcej, niż wszystko, co tu dotąd widziałem. Oddalony od reszty towarzyszy i towarzyszek stał w rogu sali nieruchomy, niby piękny posąg; przed nim, na staludze — kopia. Skończył przed chwilą zapewne, a teraz ustawiwszy w należytem świetle, przyprzyglądał się, porównywał z oryginałem. Był jeszcze bardzo młody; wysoki, barczysty, widocznie przeznaczony od natury na atletę. Chłodne poranki wiosenne musiały zwarzyć roślinę wybujałą przed czasem, pierś miał wklęsłą, policzki zwiędłe; w oczach tylko błyszczała młodość i siła, cała dusza malarza. Odziany w czarny kamlotowy surducik, bez śladu bielizny w koło rąk i szyi, wyglądał bardzo ubogo. W ręku trzymał jeszcze pędzel, chwilami pochylał się naprzód, podnosił rękę, to znów odstępował, ręka opadała, a oczy niby przyrosły do kopii. Uśmiechnął się, twarz zajaśniała tryumfem. Pędzel rzucił na taboret. Przezwyciężył trudność techniczną, czy może schwycił cień, rys, coś takiego, co się ująć nie daje, a o co rozbija się nieraz kamienna wytrwałość artysty. Wpatrywałem się w niego i nie ręczę, czy nie naśladowałem jego mimiki i ruchów. Zbliżywszy się stanąłem mu za plecami.
Wykończona kopia była właśnie jednym z tych krajobrazów, które mię najwięcej irytują. Na półtora łokciowej przestrzeni obszar, porosły śliczną runią, jaką bodajmyśmy co rok w naturze oglądali; kawał lasu, za któryby nawet Berek Głębocki parę tysięcy nie pożałował, dalej