Śpiewała prześliczną kołysankę, przy akompaniomencie wiolonczeli, spokojną, monotonną niemal piosnkę, w której artyzm i sztuka zrzekły się swych praw na rzecz uczucia.
Czysty, dźwięczny głos, stał się naraz dziwnie miękkim pieszczotliwym, a z takim głębokim spokojem snuł z piersi śpiewaczki, jakby kołysanką próbowano ułagodzić nie dziecię w kolebce, lecz jakąś silną, bezgraniczną boleść, dla której już w piersiach było za ciasno!
Panie miały łzy w oczach, panowie pochylili głowy, na niektórych twarzach widniała niecierpliwość, podczas gdy dreszcz przyjemny przebiegał po skórze.
Wrażenie dosięgło zenitu — chwilkę jeszcze, a stałoby się męczącem.
Śpiewaczka rozumiała to, a może i własne jej siły wyczerpały się w przeciągiem pianissimo, — skończyła. W sali panowała cisza, jakby każdy dosłuchiwał echa we własnej swej duszy. Nim się ockniono diwa znikła z estrady, mężczyzna we drzwiach znikł także.
A może go nie było wcale?
Wszak nieraz, podczas najświetniejszych swoich występów, zdawało jej się, że go widzi, że czuje wzrok jego — złudzenie nikło jak tylko usiłowała je pochwycić! Nie, teraz to był on! Przyglądała mu się zpoza draperyi przez cały kwadrans.
Koncert zakończył się świetną aryą z „Don-Źuana“. Najlepsze nawet towarzystwo dosiedziało do końca; panowie przetrwali dłużej, marudząc w przedkoju, dopóki na schodach nie ukazała się artystka w sobolach, w koronkowej chustce na głowie, wsparta na ramieniu wspaniałego wiolonczelisty.
— Czy to jej mąż? Pytano w ślad za odchodzącymi.
— Może coś więcej! odpowiadano z uśmiechem.
„Maź“, czy „coś więcej“ wsadził diwę do karety, zatrzasnął drzwiczki, sam zaś wskoczył do obok stojącej dorożki:
Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/144
Ta strona została przepisana.