stych kątów, wskazał mi portret, wiszący między dwoma oknami. Zbliżyłem się. Malarz stanął obok mnie, widziałem, jak zacisnął pięście, a lekki surducik dziwnie jakoś zadrżał mu na piersiach.
Portret przedstawiał jedną z fizyognomij, napiętnowanych przez życie jakąś kreską, zmarszczką, czemś, co się określić nie da, a pomimo to zdradza ciężką przeszłość cichego szermierza, którego jedynym występkiem było, że się nie otrząsł z prawdy w przedpokoju karyery, albo może, nie wyrzekł się serca, doszedłszy do rozumu.
— To pański ojciec — spytałem, upatrzywszy, że podobne „coś“ przebijało się wyraźnie i w twarzy młodego człowieka.
Potrząsł głową przecząco.
— Więcej niż ojciec — odrzekł prawie szeptem. To mój opiekun.
Odszedł i długo szukał czegoś na pustym stole.
— Mój opiekun — powtórzył, stanąwszy znowu przed obrazem. Kiedy byłem dzieckiem, dzielił się ze mną chlebem, potem dzielił się nauką, pracował nademną... no i... kochał mię trochę! Ha, byłto stary dziwak; widzisz pan, wierzył, że człowiekowi łatwiej obejść się bez ciepła słonecznego, niż bez serdecznej atmosfery!... Miał zwyczaj garnąć do siebie tych, których los od kolebki rzucił na bruk, na czcigodną opiekę publicznego miłosierdzia. Miał wiele dziwnych wybryków ten mój stary!
W głosie malarza brzmiało jakby zgrzytanie zębami; twarz i postawa były doskonale spokojne, usta tylko drgały, lub się wykrzywiały.
— Malowałem go z natury przed dwoma laty, potem, próbowałem przemalowywać kilka razy ale napróżno; były to już tylko portrety, ten jak żywy; gdy porównywam go z tym, co mam w pamięci, żadnej różnicy nie widzę! Jakże się panu podoba? — zapytał, zmieniając głos nagle.
Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/16
Ta strona została przepisana.