brze, a patrząc z dołu wszystko wydawało się jakby inaczej. Przyglądał się z początku uważnie, ciekawie, potem przymykał oczy zwolna i jeszcze patrzał jak drzewa maleją, jak wszystko ucieka, niknie gdzieś sobie niby ten ptaszek w życie spłoszony. Z bramy dworskiej wybiegły dwie dzieweczki swawolnice, chichotki, mignęły jak motyle wzdłuż parkanu, przez most w ulicę; za niemi ukazały się dwie starsze, poważne, istny kontrast swobody i wesołości; szły milczące, ziewały od niechcenia. Zatrzymały się na moście; błotnista grobla nie wabiła ich ku sobie, jedna obejrzała się by zawołać na swawolnice, które znikły już gdzieś za drzewami, gdy druga pociągnęła ją zlekka za rękę.
— Spójrz na tego chłopca uśpionego pod dębem. Niezły motyw do rysunku?
Zagadnięta przypatrywała się przez chwilę. Słońce zniżając się coraz więcej, oświeciło dąb od wierzchu do dołu, zajrzało pod konary, słało się złotą smugą po aksamitnej łące, oświeciło zarzewiem płową główkę chłopca, bose zabłocone nogi, książkę, którą przez zapomnienie przycisnął do piersi.
— Tak, odrzekła, tylko bez książki... byłoby to anomalią!
— Książkę można zastąpić... fujarką!