mieniami. On zaś sam w obu rękach trzymał obraz osłonięty grubym muszlinem.
— A, i pan nie z próżnemi rękami! — zawołał, spoglądając na mój portret. Ze świątyni sztuki, również jak z cudownego miejsca, każdy stara się unieść jakąś świętość. Ja też wiozę z sobą zdobycz nie małą.
Podniósł obraz, a przez muszlin ujrzałem — Ledę! Kopię tylko wprawdzie, o wiele mniejszą i nędzniejszą, ale również rozkoszną. Więc to była jego świętość! Zaśmiałem się impertynencko.
— Czego się pan śmieje? — zapytał z obrazą w głosie.
— Ileż za to... mięso — zapytałem ostatecznie niegrzeczny.
Staruszek uśmiechnął się udobruchany.
— To mięso, panie łaskawy, dostało mi się na pół darmo! Tak, tak, robota wprawdzie nieszczególna, ale siużet!...
— Siużet to grunt! Kosztuje mię 12,000 franków. Przyznam się, że przygotowany byłem dać daleko więcej.
Pociąg świsnął. Jechaliśmy wprawdzie w jedną drogę, tylko że on w pierwszej, ja zaś w trzeciej klasie.