rawej przestrzeni migotały gwiazdy. Skrzypiący odgłos naszych kroków odbijał się przeciągłym echem gdzieś daleko, może aż w biblijnych górach! Przyśpieszałem kroku, serce zamarzło w piersiach. Zdaleka już wpatrzyłem się w odłam skały — otoczony szafirową atmosferą sterczał groźnie, wyszczerbiony u góry; przysypany śniegiem bielił się na ciemnym horyzoncie; u stóp skały widniał czarny nieruchomy cień. Zmieniliśmy już dwie pikiety, zziębnięci żołnierze przechadzali się szybko, chuchając w palce, tamten stał oparty o ścianę, z skrzyżowanemi rękami, z bagnetem przyciśniętym do piersi. Stanąłem przed nim; skamieniał, czy zmarzł tylko? Twarz miał białą, zsiniałe usta, oczy przymknięte zlekka; zapytany — milczał! Przez chwilę stałem również jak on skamieniały, krew zastygła — oniemiałem! A jednak był to tylko wstęp do najdotkliwszej w świecie boleści!... Zrozpaczony, niemal wściekły z żalu, zaledwo wszedłem do mieszkania, ujrzałem... czarny barani kożuszek, którym zatkane były szpary między ścianą i podłogą obok mego łóżka! Zostawił go tu zapewne z wieczora, przed odejściem na pikietę, kiedy słał mi pościel i osłaniał zarazem, czem mógł, ściany i dziurawe kąty. Futro, dywany, bielizna nawet ułożone były wzdłuż ścian przy ziemi, gdzie się znajdowały największe szpary; przy łóżku nie miał już czem zakryć — zostawił własny kożuszek!
Wiele się przeżyło od tego czasu! kula zabrała mi w jednym dniu brata i przyjaciela, wkrótce potem ludzie zabrali kochankę, boleść przeszła przez serce zostawiając mniej lub więcej głębokie ślady. Pamięć w jednym tylko wypadku pozostała nielitościwie wierną! Kożuszek wciąż jeszcze leży mi na sercu, jak w ową straszną chwilę, kiedym go ujrzał rozesłanym u stóp mego łóżka! A w mroźne noce zimowe.... Oh, żebyż tylko w zimowe noce!... Szczupłe, skostniałe widmo, z bagnetem przyciśnięty do piersi, śni mi się nieraz i w najpiękniejsze dni letnie!