w uszach, a przed oczami skakały czerwone i żółte koła; próbował odetchnąć, w piersiach paliło jak świecami. Zamknął oczy i tylko rękę przesuwał z kolei po kołdrze, poduszce, kręcił w palcach prześcieradło, jakby podziwiał nieznany dotąd zbytek. Zebrał wszystkie siły i raz jeszcze otworzył oczy. Teraz widział trochę wyraźniej. Znajdował się w długiej sali; lampka zawieszona na przeciwległej ścianie oświecała szereg łóżek; na kazdem czerniała postać ludzka przykryta kołdrą. Spojrzał na swych sąsiadów: jeden chrapał, jakby za gardło duszony; tego obejrzeć nie mógł, przeszkadzało mu zdruzgotane ramię i cudza czaszka, którą dźwigał na głowie; z drugiej strony ujrzał najprzód parę bosych nóg, wyglądających z pod kołdry, dalej trochę, dwie długie kościste ręce, obnażone po łokcie, spoczywały bezwładnie po obu stronach korpusu; na poduszce widniała głowa, okryta resztkami siwych włosów; broda śpiczasta, nos cienki, zamknięte oczy zapadły głęboko. Sąsiad nie ruszał się, nie oddychał... Spokojny jak z wosku.
Walenty przyglądał mu się z natężeniem, on go znał... widział gdzieś...
— Ach! to stary... z pod ratusza! Już miał przemówić, poruszył ustami, w tem cudza czaszka z całą siłą przycisnęła mu głowę, żar rozbiegł się po żyłach.
Zamknął oczy. Żywi i umarli pozostali gdzieś daleko; on zaś... powędrował w swoje strony! Trzy ule, nie, pięć, stało obok siebie w Zakręcie nad Wiliją — jak raz w tem miejscu, gdzie rzeka się zwęża, a lasy nadbrzeżne zbliżają się ku sobie. Dzień letni, słoneczny, szmer, woń, swoboda! Próbował raz jeszcze odetchnąć rozkosznem powietrzem. Zbolała pierś ciężyła jak kamień... jęknął głucho:
— Eh, pszczółki... wy moje!