nozdrza drgały, była podobną do lalki z za kontuaru. Już widzi swoje okno na trzeciem piętrze, ciemne w całym szeregu oświetlonych. Jak to wysoko! Żeby się ztamtąd rzucić na bruk? śmierć na miejscu... lekka śmierć! Można skonać w drodze ze strachu. Zdawało jej się, że już spada, oddech zamarł w piersiach! O nie! Pokręciła głową z bolesnym uśmiechem, a w piersiach kole jeszcze od urojonego strachu. Zmęczona, ledwie wlecze nogami. Stanęła przed hotelem, żeby zebrać resztkę sił nim wejdzie na schody.
Przez szklanne drzwi światło lamp gazowych pada jej na twarz, oświeca całą figurę i różnobarwny: bukiet w ręku.
— No, trzeba iść.
Raz jeszcze spojrzała na swoje okno, potem na bruk... wysoko!
Ludzie spadają głową na dół... więc najprzód głowa się roztrzaska! Oh! przycisnęła rękę do oczu i już miała drzwi otwierać...
Rozpędzona dorożka stanęła przed hotelem, wyskoczył z niej p. Leon; w rozpiętym paletocie, kapelusz trochę zsunięty na tył głowy, oczy zaiskrzone; spostrzegłszy Lipską, schwycił za rękę z niebywałą dotąd poufałością.
— Gdzie pani była! — zawołał; przeszedłem ogród, zaglądałem do kilku cukierni... (ścisnął ją mocno za palec). Cóż słychać z domem i ogrodem? Cha! cha! Patrzał jej w oczy impertynencko; czuć od niego było wino i cukiernianą wesołość.
— Niemam już ani domu, ani ogródka — szepnęła jak przez sen.
— Cha! cha! Ja o tem dawno wiedziałem! Ale pocóż tak długo męczyłaś pani... siebie nadzieją... No, pora skończyć. Obejrzał się: przed hotelem tylko szereg pustych dorożek..
— Dziś nocnym pociągiem wyjeżdżamy... — szepnął do ucha. Chodźmy.
Wyjeżdżając, bogaty pan zapłacił dwa rachunki.