Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/33

Ta strona została przepisana.

do mszy, pluje przez zęby prosto księdzu na buty, niechcący niby! Sześcioro dzieci — pewnym był tej liczby — to gorzej niż szarańcza! Szala wyboru przechyliła się znacznie na stronę młodego samotnika.
— Pogadajcie tam z sobą...
— Ej, nie! — przerwali mu jednocześnie — lepiej niech z łaski swej ksiądz proboszcz sam wybierze. Ja znam się trochę na ogrodnictwie — dodał młodszy, nie wiedząc, że trafia w najsłabszą stronę księdza.
— To dobrze, to doskonale! Właśnie o takim myślałem! A ty p. Piotrze nic więcej nie umiesz prócz muzyki?
Potrząsł głową przecząco.
— Umiem strzydz... zająknął się, gdyż spostrzegł, że głowa księdza była zupełnie łysa i tylko skromny pas siwych włosów łączył z tyłu jedno ucho z drugiem.
— Szkoda, wielka szkoda! Ale cóż robić... W każdym razie wybór między wami trudny. Nie chciałbym skrzywdzić żadnego, a obu zatrzymać nie mogę. Ot, wiecie co — zawołał rozjaśniony nową myślą — przyjdźcie jutro, zaśpiewacie mszę św. jeden do ofiarowania, drugi do końca. Spróbuję waszych głosów, a wówczas pogadamy ostatecznie. Tymczasem bywajcie zdrowi! W miasteczku stoicie? No, tak z Rogiem.
Skinął głową na pożegnanie, i odszedł uszczęśliwiony, że ciężkie słowo choć do jutra odłożył.
Organiści stali przez chwilę, nie śmiejąc spojrzeć na siebie. Woleliby może dziś już usłyszeć ostateczny wyrok. Młodszy szczególnie, pewnym był, że wybór padnie na niego. Przestał drżeć, a jednocześnie poczuł, że bardzo jest głodny, i że czas już wracać do miasteczka.
— Pójdziemy — szepnął, nie frasujcie się zawczasu ja śpiewam cicho, bardzo cicho, pewno mój głos mu się nie podoba.
— Eh, co tam gadać — zawołał Piotr — wiadomo, że ja pójdę z kwitkiem. Taka już moja dola! Żebym chciał