Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/40

Ta strona została przepisana.

Rzeka płynęła szeroka, spokojna, pluskając czasami o jakiś kamień nadbrzeżny; z jednej strony strzegł ją bielejący wał piasczystych pagórków, z drugiej rozesłało się uśpione miasteczko, a za niem głucha przestrzeń biegła gdzieś daleko zakończona szlakiem czarnego lasu. Mgła wieczorna snuła się po brzegach, skradając się na środek rzeki napełniała powietrze duszącą wilgocią. Łódka znikła śród białawych obłoków — pluskanie wioseł ucichło na chwilę.
Chmury i mgła znikły wraz z nocą; poranek nastąpił świeży, słoneczny, jeden z tych, w którym ptaki śpiewają głośniej, kwiaty są piękniejsze, a ludzie rzeźwi, weseli, jakby dziś na świat przyszli. Wśród lip na cmentarzu hałasowały wróble, roje pszczół brzęczały wśród kwiatów, a czem więcej dogrzewało słońce, tem ruchliwsze życie wrzało wkoło drzew i na murawie. Domek księdza kąpał się w słonecznych promieniach. Przez otwarte okno widać było rozesłane na podłodze arkusze gazet, a na nich schły rumianki, mięta, cząber, pudełko z tytoniem; muchy brzęczały, odważniejsze wróble i jaskółki wlatywały przez jedno okienko, po to tylko, żeby wylecieć przez drugie. Cisza panowała w całym domu. W ganku na ławce siedział proboszcz w surducie z szarego płótna, bez czapki, czerwony, spotniały, ale z wyrazem szczerego zadowolenia w twarzy. Chustkę i tabakierkę położył obok siebie na ławce, sam zaś, jedną ręką przytrzymywał cebrzyk, drugą worek, z którego jakiś szaraczkowy jegomość wyjmował po parze raków, wybierając największe. Ksiądz śledził każdy ruch jego ręki; z wyciągniętą szyją patrzył w worek, a na widok każdego dzielniejszego raka, mimowoli przełykał ślinę. Dla akuratności liczył:
— Dwadzieścia... dwa.. cztery... sześć... trzydzie...
— Ośm! — przerwał jegomość.
— Jakto?
— Wielmożny dziekan omylił się — tam było z przeproszeniem dwadzieścia i ośm, a teraz będzie trzydzieści.