— Dziś gorąco, strasznie gorąco! — powtarzał w przerwie dobierania stosownej pary raków. Trudno oddychać, taki upał! Słońce piecze!
Pochyleni nad workiem rachowali dalej, gdy nagle między nimi a słońcem zarysował się cień. Obaj podnieśli głowy.
Na progu koło słupa stał Piotr z czapką w ręku. Pomimo gorąca bledszy był jeszcze niż wczoraj, powieki miał zaczerwienione, usta suche, a włosy w największym nieładzie: posklejane kosmyki sterczały na skroniach, jeżyły się nad czołem, nadając twarzy wystraszony wyraz. Nie schylił głowy, nie przemówił ani słowa. Stał nieruchomy, sztywny jak widmo.
Ksiądz nie poznał go zrazu, spoglądał trochę zdziwiony.
— Ah, toż wczorajszy organista — zawołał w końcu bez śladu zakłopotania. Witam, witam, siadajże mój dobrodzieju! A gdzież towarzysz? No, chwała Bogu, nie potrzebuję już żadnego! Oto mój poczciwy Antoni wrócił znowu do mnie. Piętnaście lat służyliśmy Bogu przy jednym kościele, a teraz może już do śmierci służyć będziemy razem.
Antoni ujął rękę księdza i serdecznie do ust przycisnął.
— Gra on fałszywie — mówił dalej z żartobliwym uśmiechem — śpiewa jeszcze gorzej, w ważniejsze uroczystości potrzebuje zalać robaka, słowem chwali Boga jak umie. Ale, stary sługa choć defektowy trochę, zawsze lepszy od nowych! Jak myślisz, panie Antoni?
— Ja zawsze jestem tej samej myśli co i ksiądz dziekan dobrodziej — odrzekł rozpromieniony, i jeszcze raz ucałował rękę gorąco.
— Oh! co za figura! Olbrzym! Bodaj go kaczki zdeptały! — wołał ksiądz, podziwiając ogromnego raka.
Ujął za szyjkę ostrożnie.
Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/42
Ta strona została przepisana.