Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/57

Ta strona została przepisana.

Czop zerwał się, odwrócony do niego plecami i schwycił szklankę z herbatą. Nie pił, widziałem, jak ściskał ją w drżącej ręce.
— Więc czego chcesz — zapytał zwracając się — zapłacić nie mogę, masz oblig prawny... możesz...
Malecki przerwał mu skinieniem ręki.
— Pan wie, że ja tego nie zrobię. Wszystko, co mam, zawdzięczam pańskiemu ojcu. Oddasz — dobrze, nie — Bóg z tobą, a ja syna mojego dobrodzieja po sądach ciągać nie będę.
Zawrócił się i poszedł ku drzwiom.
— Czekaj — zawołał Czop, i jakby zawstydzony własną słabością, odwrócił się od niego, uderzył palcami po stole, wpatrzony w okno. Po chwili wyjął z bocznej kieszeni spory pugilares.
— Masz, więcej dać nie mogę — rzekł ciszej nieco wyciągając do niego rękę — i... na miłość boską, zostaw mnie w spokoju! Ja pamiętam... zanadto może pamiętam, mówił zirytowany do najwyższego stopnia.
— Nikogo nie wpuszczać — zawołał na lokaja, gdy Malecki wyszedł. Jeżeli Konopko nie przyjdzie za kwandrans, to pójdziesz jeszcze raz do niego.
Zostawszy sam, zaczął biegać po pokoju, palce zasuwał we włosy, zacierał ręce, aż w stawach trzeszczały. Oh życie! — syknął tak dziwnym głosem, że aż się obejrzałem: zdawało mi się, że ktoś, zdławiony za gardło, wymówił te słowa nad samem mojem uchem.
— Nie upłynęło kilka minut, a w przedpokoju rozległo się tupanie, chrząkanie, szastanie, jakby batalion zabłoconej piechoty gotował się wejść do froterowanego salonu. Czop podszedł ku drzwiom z pośpiechem; a w tejże chwili usłyszałem wesoły wykrzyknik.
— Kochanego pana Piotra! witam, witam! Sto lat jakeśmy się nie widzieli!