Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/61

Ta strona została przepisana.

— A co? czy to nie interes? zapytał, gdy podjechaliśmy pod bramę. I już zawczasu zatarł dłonie, świerzbiące na samą myśl o pieniądzach.
Dom stał w ogrodzie; od bramy do ganku o czterech słupach, prowadziła szeroka droga, zarosła trawą; po obu stronach, między klombami bzu i jaśminu wiły się drożynki w rozmaitych kierunkach, zarosłe nieco, ale dość jeszcze widoczne; wzdłuż parkanu wspaniała lipowa ulica, napełniona wonnym cieniem, przerznięta gdzieniegdzie złotemi smugami słońca, wyglądała tak powabnie, że dla niej samej warto już było nabyć chociażby ruderę.
Na odgłos dzwonka zjawił się stróż. Dom zbliska wyglądał niepocześnie; tynk opadł, szyby potłuczone, kolumny i schody spróchniałe, wewnątrz spustoszenie jeszcze większe; pokoje ponure, wilgotne, podłogi zepsute w wielu miejscach, piece bez drzwiczek, na ścianach ślady deszczów, a wszędzie czuć stęchliznę dawno niezamieszkałej pustki. Ochłonąłem trochę, ale nie rozczarowałem się.
— Gdzież gospodarz?
Stróż wskazał drzwi z sieni. Wszedłem do pokoiku o jednem oknie, gdzie prócz łóżka, szafy, stołu i stołka nic więcej nie było. Obrócony plecami do drzwi, siedział mężczyzna w płóciennym szlafroku, w kaloszach na bosych nogach, układał pasyans i zdawał się być bardzo zajęty; nie słyszał bowiem, jak przeszedłem pokoik i zatrzymałem się naprzeciw niego po drugiej stronie stołu. Podniósł głowę, powstał, a ja, zdumiony, niedowierzający własnym oczom, wpatrzyłem się w tę postać wysoką, chudą, podniesionemi ramionami. Był to starzec bez zębów, z długą twarzą, łysy, obrosły od połowy policzków; oczy szklanne patrzały bezmyślnie... a jednak w tej twarzy, w tej wychudłej postawie było coś, co o dawnej świetności mówiło.
Popatrzył na mnie, potem na stróża, gdy mu objaśniał powód mego przybycia, przechylał ręką prawe ucho... mrugał oczami, jak człowiek, co z trudnością zbiera myśli.