Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/62

Ta strona została przepisana.

Oprzytomniony, schwycił się ręką za koszulę, rozpiętą na piersiach i spojrzał na bose nogi:
— Pan chce nabyć ten dom? — spytał, poruszając dolną szczęką, jakby przeżuwał każde słowo...
Wpatrywał się we mnie uważnie.
— Proszę obejrzeć.
— Już obejrzałem; chciałbym wiedzieć o warunkach.
Usiadł i zgarnął karty rozrzucone na stole.
— Warunki nie ciężkie — odrzekł po chwili, potrzebuję zbyć koniecznie, a to jedno ułatwia wszelkie warunki. Pan prędko może kupić?
— Choćby i dziś.
Podniósł oczy na mnie, usta zadrgały...
— Dziś... powtórzył z namysłem.
Spojrzał w otwarte okno, przez które gałęzie drzew zaglądały do pokoju. Wyciągnął do mnie rękę przez stół, a w uścisku tym poczułem coś więcej, niż zgodne zakończenie interesu.
Pomówiliśmy jeszcze o tem i owem; przez cały czas rozmowy nie spuszczał ze mnie oczu. Gdy wychodziłem, przeprowadził mnie na ganek — śliczny ganek, ocieniony dzikiem winem, otulony stuletniemi lipami, których dziad jego nie pamiętał młodemi!
— Więc... i to już sprzedane! — szepnął wpatrzony w błękitną przestrzeń. Pokiwał głową smutnie, nagle jakby się ocknął.
Spojrzał mi w oczy.
— Ja pana gdzieś widziałem — zawołał, ale gdzie? Przesunął ręką po czole. Czy nie w Hom... Nie, nie pamiętam. Tylu ludzi spotkało się w długiej włóczędze po świecie... zapewne jakieś podobieństwo!
— A pan teraz na wieś? — spytałem.
Czułem całą niedorzeczność mego zapytania, a pomimo to, nie mogłem się wstrzymać, żeby nie odkryć osta-