Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/65

Ta strona została przepisana.
EMANCYPOWANA.


W jesieni 1882 r. (zaznaczam datę, żeby mnie nie posądzono, że stare bajki piszę) polowałem z kolegami w okolicach N. Miasteczko ze względu na swe położenie przy stacyi kolei warszawsko-petersburskiej uważa siebie za przedmieście zarówno Warszawy jak Wilna; wygląda porządniej od wielu miast powiatowych, jest ładne, zamożne i — cywilizowane.
W jednym z dworów sąsiednich, szczycącym się wszystkimi owymi przymiotami, polowaliśmy od trzech dni. Nie szło nam jakoś: porządniejszy las dawno wyprzedany, dzięki ułatwionej komunikacyi, w brzeźniakach zaś lada zając takie fumy stroi, że do niego nawet z psami ani dostępu. Trzeciego dnia jednak przyśniło się leśnikowi, który zapewne najwięcej z nas wszystkich dbał o sławę litewskich borów, że niedźwiedź, we własnej osobie, przemyka się brzegiem lasu i dąży — mniejsza dokąd.
Alarm tedy! Ci nawet, co ostatki energii wypalili, strzelając daremnie do szaraków, nabrali nowej otuchy i o świcie byliśmy wszyscy na stanowisku. Naturalnie sen się nie sprawdził; na jawie, jak zwykle, nastąpiło rozczarowanie. Wróciliśmy z nosami dłuższymi niż dni poprzednich, tem więcej, że z sutym obiadem czekała cała piękna połowa tamecznego towarzystwa, mająca podziwiać nasze fiasco! Przy obiedzie, gdy już kilkakrotnie obleliśmy zdrowie nieobecnego niedźwiedzia, ktoś z gości wspomniał, że