— Czy to ty Józiek — spytał go przerażony Jasio.
— Milcz! — zawołał, rzucając nań wiązkę siana.
Otworzono drzwi znowu, kilku ludzi weszło do stajni.
Gdy rozwidniało zupełnie, Jasio odważył się wyjrzećz pod słomy, nie zobaczył już Jóźka. Dorożkarze zaprzęgający konie rozmawiali między sobą:
— Ej to dobrze!... Urwis znał się dobrze ze wszystkimi włóczęgami... ja to już dawno gadałem, że jemu na szubienicy wisieć!... — mówił jeden.
Drugi też coś mruczał, smarując koło.
— Wzięli djabli jak swego — doleciało do uszu Jasia. Serce mu zamarło z żalu i ze strachu; wylazł ze słomy, przyczołgał się do rozmawiających — ten pochylony gada tam coś, pewnie o Józku, ale słyszeć trudno... podkradał się coraz bliżej, stłumił oddech... podpełzł aż do samej dorożki. W tem koń zarżał, kopnął nogą... a w tejże chwili jęknęło coś głucho!...
Dorożkarze podskoczyli w tę stronę. O parę kroków od dorożki leżał Jasio z rozbitą czaszką; krew zalała mu twarz w mgnieniu oka.
— Ażeby jego! toż to ten malec! czego jego tu licho niosło pod samego konia! — mówili, podejmując półmartwego dzieciaka.
Obleli wodą, ułożyli na słomie i wyjechali. Pora na pociąg, spóźnisz się to cały ranny zarobek stracony!...
Chłopak leżał bez życia; z pod żłobu wyjrzał Żuczek, ziewnął parę razy, machnął ogonem, spostrzegłszy leżącego Jasia, jakby zdumiał się, postąpił zwolna ku niemu.
Struga krwi spłynęła spokojnie z czoła na twarz i ginęła za kołnierzem koszuli. Żuczek patrzał na to czerwone pasmo, pochylił się nad zbladłą twarzyczką... liznął raz, drugi i zlizał do ostatniej kropelki!