na długim, w kabłąk pogiętym osobniku, o głowie ptasiej i wargach w tej chwili jak gdyby żujących. Ta twarz w monoklu rzucała błędnie ponad głowy ludzkie jakby złośliwość chytrą, jakby niemy koncept figlarny, lecz zastygły i drętwy na obliczu znużonem: ostatni wyraz, jaki czepia się zwiędłych po miastach masek ludzkich. Słuchał czujnie, melodyą cały wibrujący, jak oper stołecznych bywalec i śpiewu miłośnik. A gdzie się kierował monokl jego błyszczący i, rzekłbyś, zgasłe przy nim drugie torbiaste oko, tam uwijał się psotnie przed ich spojrzeniem, tańczył niby kusa maryonetka diwy palec wskazujący, na pół długości przysłonięty rubinową »markizą« pierścienia. I tak krwawnikiem płonący, migotliwy od brylantów otoczy w ptaszka naśladowaniu wabił ku sobie palec śpiewaczki, ku tej piersi wzdętej i rozdygotanej pod rezonansem potężnego śpiewu:
Miłość ptak to woli polnej,
Nie zsidłany dziki ptak.
Łzom i żalom nie powolny,
Smutkom zawsze czyni wspak.
Tę potworną projekcyę życia w teatr, w teatr dzisiejszy, gdzie rozpętanie młodej woli imituje coś jakby Beardsley’owskiej megery opiumowa lubieżność — powitał Zaremba gwałtownym otrząsem wstrętu.
A śpiew rozlegał się dalej.
Mężatki białe i pulchne, w energiach cielesnych po uczcie tą pieśnią zniecierpliwione, odwracały od młodzieńców bladych swe czary rozmarzeń dwoiste, prężąc wyde-