Strona:Ozimina.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

cymbał brzęczące, móżdżków ptasich radość i ochota, dźwięczały ludziom w uszach niby fanfara m odości: nęciły porywem wyobraźnie krótkie, biły tęsknotą w skroniach marzycielskich. W motyli barwny tan rozpląsały się rojenia kobiece. Sama gnuśność unosiła się w zefiry. Na skrzydłach jątek jednodniowych siepały w tym błędnym promieniu słońca wyrojem niecierpliwym zapały krótkie, siły bezwolne, energie płone: — młodości fanfara święciła swe tryumfy!
Wśród głów słuchaczy wszczęło się tymczasem zamieszanie nagłe: jakiś zgiełk niewyraźny wmieszał się w dźwięki śpiewu, wzbudzał otrząsy i gniewne obzierania się ludzi.
Stojący bliżej okna poczynali sobie zdawać sprawę, że hałas ten pochodzi z ulicy i niesie się zdaleka gwarem zrazu przycichłym, za chwilę jeszcze głośniejszym. W gesty diwy, nie wiedzącej, co ten szmer wśród słuchaczy ma znaczyć, wmieszał się przelotnie pytający ruch oburzenia. Nie przerywała sobie jednak, pragnąc strofę bodaj dokończyć, zwłaszcza, że i akompaniator uderzył odruchowo w mocniejsze akordy. Wpadła tedy i ona we wtór jeszcze większej carmenowej brawury:

Miłość ptak to nie zsidłany,
Dobru sporny, dziki ptak;
Za wolnością jak cygany
W błędnej doli wiedzie szlak.

Pod gest i akcent, zgarniający jakby z powietrza wszystkie impety i żary młodzieńcze w głęboki przegub