tej broni wszelkiej, zawieszonej pod portretem. Właśnie na tę chwilę nadeszła, gdy zaniepokojona jego zachowaniem się w salonie, wymknęła się tuż za nim. Co potem było, ani wie, ani pamiętać nie pragnie. Szamocząc się z nią brutalnie, rzucał jej na głowę, nie wiadomo za co, słowa mściwe, że odrazą przyjmuje go w tej chwili samo zbliżenie się kobiety, że w tamtym oto cielsku i sadle dusza jego plugawić się jeszcze będzie, gdy ciało pod cudzemi polami zgnije. »A do tego nie można dopuścić! W żadnym razie nie można! — bełkotał nieco spokojniej w jakiemś otępieniu surowem. — Wtedy przestaną chichotać nade mną... I bić mnie.«
— Kto?! — krzyknęła.
— Tamci z ulicy.
Ninę ogarnął lęk zimny, i zakręciła się jej głowa w obzieraniu niespokojnem, jakby za tą niesamowitą siłą, która przemawia przez niego urojoną rzeczywistością. Lecz na szczęście tamten zgiełk uliczny cichł i umilkł wreszcie w oddali. A on tyłem się oto obrócił i cucił czoło dłonią.
Machnął ręką: poniechał złej myśli. Szablę chowa gdzieś w kącie otomany: zastawia i przysłania poduszkami z cierpliwym uporem dziecka. »Po co on to robi? — myślała Nina, nie spuszczając z niego oczu.
Teraz oto chodzi po pokoju, o niej jakby zapomniał zupełnie, mijając nie widzi.
— Jak to patrzy! — zaśmiał się głosem nagle dyszkantowym.
— Ja nie spoglądam źle, — próbowała się tłumaczyć
Strona:Ozimina.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.