złośliwą chytrością i niemym konceptem figlarnym, lecz jakby zastygłym i drętwym na obliczu znużonem — w ten ostatni wyraz jaki się czepia zwiędłych po miastach masek człowieczych. I oto wszystkie oblicza tych ludzi, zasłuchanych niedawno w śpiew, zlały mu się w wyobraźni w jedną larwę dusznego bezwładu, budzonego w uśmiech rozkoszny wiewem niby egzotycznych namiętności, gdy rozpętanie młodego życia imituje przed nią opiumowa lubieżność megery wielkomiejskiej.
A w kontraście do tej maski błysło mu w otrząsie wspomnień Niny oblicze najmłodsze i ten jej uśmiech nieuchwytny słonecznego milczenia.
Głuche, tępe przerażenie nad tem, co się między nimi stało, zmąciło mu znów myśli wszystkie.
»Tak to u was wkoło idzie! — Słyszał jakby powtarzane słowa śpiewaczki. — W błędne koło, — bez wyjścia...
Gdy oto bokiem zachwyciły oczy barwę munduru.
»Wojna!...« — huknęło mu w uszy przypomnieniem nagłem w łoskocie surmy mosiężnej i tego hymnu podmuchach w muzyce gromów rytmicznych.
Natarczywe, choć ostrożne kołatanie we drzwi z zewnątrz ocknęło go zaledwie przez pół, budząc jedynie wysiłek ku oryentacyi: ktoś dobijał się do drzwi, starając
Strona:Ozimina.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.