Strona:Ozimina.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

Jak człowiek mający każdej chwili zawsze wszystko na oku i nie potrzebujący rozglądać się w chwili nagłej, schylił się zupełnie spokojnie, z nonszalancyą i, podjąwszy z ziemi zakrwawiony kapelusz Komierowskiego, rzucił go za uchylone drzwi. Poczem wyjął chustkę, poślinił i wysoko na odrzwiach ścierał drobny ślad krwi, jaki tam pozostawiła wsparta dłoń Komierowskiego.
Do przedpokoju wpadł starszy z tutejszej służby, ów brodaty »człoviek zaufania« pana domu. Tuż za nim zjawił się i wzburzony baron.
— Na litość Boską, pułkowniku! — żandarmi.
— No, na tem ja się już sam rozumiem. To nie kombinacya finansowa.
A ujrzawszy, jak rybie wargi gospodarza dygocą, roztwierając się dziwnie miękko w jamie baków dyplomatycznych, rozbłysnął jakąś radosną nagle ciekawością na twarzy całej: »Szczupak! szczupak!« — omal że nie ucieszył się głośno. — »Ot i jenerał sam! — dodawał wnet w myślach, — ot i głównokomandujuszczy ichniej tu dziś egzystencyi: tej omiękłości i zniedołężnienia życia, tego królowania kobiet i całej tej mierzawszczyny!«
Zapatrzony z dziwną nagle pasyą w jego nos biały i tłusty, w te baki sztywne jak z blachy, omal że nie parsknął mu w twarz:
»Burżuj!«
Kołatano tymczasem do drzwi coraz to gwałtowniej.
— Ci panowie drzwi rozwalą, — bąknął baron i postąpił krok, aby samemu je uchylić.