wowo, otrząsnąwszy z twarzy binokle, ujął Komierowskiego za łokieć. I przy tym chłodzie spojrzenia, jakie tu przewiewa nieraz między poufałymi gesty, rzekł cierpko:
— Te słowa do żołnierza mają chyba to powiadać, że w bezsilności człowiek staje się nietylko sobie szkodny, ale i wobec cudzego współczucia nikczemny?
Lecz Komierowski, jeszcze poufałej, odepchnął go mocno łokciem, nie dał sobie przerywać:
— A tamci ludzie własnych nerwów już przecie nie mają, przerasta ich jeden wspólny i nad miarę uraźliwy. Jednego ukłuj, drugi, zda się, krzyknie zdaleka, choć sobie zadanej urazy odczuć nie raczy. Do tego się dochodzi w tej szkole cierpienia. Więc to moje kołatanie we drzwi wystarczyło, aby ich ocknąć z tumanu melancholii. Zadrgał wspólny nerw. Oto w drugiej, w trzeciej, w czwartej celi walą we drzwi co sił. Tam w końcu korytarza chłopisko było krępe, ale i mocne, — jarosławskie. Drzwi trzasły. A i moje były jeno nie bardziej oporne, bom przez wywalone skoczył wprost na wartę, właśnie w chwili, gdy jęcząc: »Bariń, miej litość!« już go w błogiem przymrużeniu oka brał na cel. Więc go tą nogą od pryczy jak obuchem. Runął.
Tak się to zaczęło. Jak chcecie? — z niczego.
W poruszeniu ogólnem słuchaczy czuć było ponurą nieaprobatę. Ale Komierowskiego porwały już przypomnienia.
— Więc ja z tym karabinem przyskakuję do nich. »Mam jeden!« — krzyknę. W tejże chwili przez uchylone drzwi wsuwa się bagnet, więc ja go swoim — w dół!
Strona:Ozimina.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.