Strona:Ozimina.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

I nie patrząc już na nią, wyszedł szybko z pokoju.
— Przepraszam, — usłyszał słowo rozlewne, szerokoustne, które owiało go jak zasapany oddech. Z tamtej strony drzwi natknął się na pana Tańskiego.
— Proszę! — krzyknął nieomal z pasyą, rozchylając przed nim skrzydło drzwi, które był zamknął przed chwilą.
I przemykając się przez tłumy w salonie, wydostał się do gabinetu, gdzie palono. Wraz z dymem tytoniowym wracało opanowanie myśli.
»Uspokój się, — mówił do siebie, — tam się łatwiej zgodzą, niźli przypuszczasz... Niema takiego nieprawdopodobieństwa, któreby w podświadomem po mrokach bytowaniu takiej ćmy dojrzeć nie mogło. Cóż łatwiejszego niż takiej bierności narzucić sposób odczuwania. Niewolą sama się zamota. Zażycie takiego stworzenia jest przecie tylko przebolesnem składaniem ofiary z ciała chłodnego za głowę gorącą.
Ktoś wychodzący nie zamknął za sobą drzwi do przedpokoju. Tam w głębi stała ona w rotundzie na ramionach. Złota głowa o migdałowym owalu i ustach dziecka spoczywała na białem futrze podniesionego kołnierza jak na misie ofiarnej, cała w dymach od cygar jak w kadzidłach obrządkowych; tymi kłębami buchnęło ku niej powietrze androceum przez uchylone drzwi palarni. — Ilu mężczyzn tu było, oczy wszystkie roziskrzyły się ciekawością. — »Tak to czyściec w duszy kobiety, — pomyślał, — magnesem was pociąga, — i obiecuje gnuśności waszej rozkosze dziwne: spalenia tej ofiary jej własnym ogniem.