starego papieru lekkości, starych liter stylu i rzadkich książek ciekawego wnętrza. Na swej zadumy bibliotecznej koniec, książek po ciemku nie widzący, nie dbał już o nie w myślach. Przed oczami duszy stalą mu Arka tysiącoletniej mowy narodu, a w niej Księga na harfie.
I tej harfianej księgi zakon nieodwołany.
Otrząsł się przecie i, odpędziwszy widma z przed oczu, a ponure myśli z czoła, szukał wyjścia z labiryntu pólek. A gdy się wreszcie za ich kręte ściany wydostał, perłowy świt docucił mu oczu; a słuch, ciszą w sobie skupiony, rozproszył świergot nagły za oknami. Wstawał ranek. Oto promień pierwszy już się przez szyby przebijał, w wir i kłębienie się rącze, rzucając smugą świetlną pyły biblioteczne. A gdy za tym ich niestatkiem w słońca pozłocie skierowały się oczy w głąb pokoju, zatrzymał się mimo woli.
Na skórzanej poduszce przy kanapie napół klęcząca, głowę nad splecione ramiona ledwo dźwignąwszy, dumała tutaj najmłodsza z widzianych dziś kobiet: rzekłbyś, zapamiętała się oto w przydługim pacierzu, zmylonym pod koniec myślą nie dobrą.
»Owóż i życie!« — pomyślał pod te świegotne za oknem rozgłosy radosnego nieładu i pod to rącze, zwichrzonego niestatku pełne, kłębienie się słonecznego wiru wokół tej głowy dziewczęcej.
Wyszedł wreszcie. I znów w ciemność wstąpił. Zasłony
Strona:Ozimina.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.