Strona:Ozimina.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

»Przecież to jest chyba samnambula! — krzyknęło w nim coś, gdy poczuł na sobie jej wzrok. Wielkie kręgi tych oczu świeciły w tej chwili blaskiem żółtym jak u sowy.
I to przez okna źrenic jakby widne, złowróżbne żagwienie się tego mózgu przylgnęło do niego spojrzeniem czarownicy. Tym blaskiem oczu dziwnym w niego zapatrzona, zda się mówić, wróżyć mu uparcie:
»I pan jest taki sam!«
»Co?!« — szarpnął się cały. I doskoczył ku niej mimowoli z za progu palarni.
Podobno panna Ola zasłabła, podobno pan Tański jest tak uprzejmy, że odprowadza ją — podobno do domu. Pono drzwi zatrzasnęły się w tej chwili za nimi.
Stał oto przed temi drzwiami i powtarzał urągliwie:
»Zaszczytne jest dla mnie przyrównanie do takiej osóbki żeńskiej! Co ta somnambula mogła mieć na myśli: »i pan jest taki, jak ja?!«. Trawiony zimną gorączką wielkomiejską? Wleczony biernie w tej gorączki rozpustę? Spalony przez innych ogniem własnym?«...
Do przedpokoju wpadł w rozwianym fraku młodzieniec, przez niego tu dziś wprowadzony: muzyk, o którym już tyle mówiono, że pani chciała go widzieć u siebie i popisać się nim przed swoimi gośćmi. Wpadł oto, zawiał połami, przebiegłszy do palarni, wichrzył tam długie włosy i zaglądał ludziom niespokojnie w oczy. Po chwili znów się we drzwiach ukazał.
— Nie widział pan przypadkiem panny Oli?