Strona:Ozimina.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

Że zasłabła i powróciła do domu, odpowiedział w dymie.
— Z kim?... To jest, kto odprowadził? — z przymilającym się uśmiechem poprawiał czemprędzej impet pierwszego pytania. — Nie wie pan? — uprzedzał w arcynaiwny sposób cierpkie ociąganie się z odpowiedzią.
Był tak dalece nieopierzony w doświadczenie, że oszczędził mu wogóle odezwania się, decydując w pośpiechu za niego:
— Pan nie zauważył!
I oglądał się, aby zagadnąć kogoś ze służby.
Chłopak miał w oczach desperacką bezradność, jak zbłąkany pies.



O framugę drzwi wsparty, mdły tem ustawieniem niedbałem, w stroju frakowym wysmukły i wiotki, jakby rozchwiany w nonszalancyi swojej, zwracał ku ludziom swą twarz białą z uśmiechem warg nigdy niedomkniętych, podgarniał dłonią kruczą czuprynę.
W tem zbiorowisku mijał szybko oczami kobiety surowe, suche na twarzy i rękach, ubrane sztywno i bez gustu, — niewiasty o charakterze żadnym w postaci, stroju i obliczu: młode reprezentantki posagów, matki skrofulicznych dzieci, osoby bez płci i wieku; przyschłe w hugonockiej cnocie bogobojne małżonki solidnych mężów.