Strona:Ozimina.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

A gdy te cienkie i drżące palce nacisnęły skronie rozbolałe, wówczas rozchylały się oczy pod tym bólem sobie sprawionym. I spoglądały swym żółtym blaskiem jak pijane: rzekłbyś, niedocucone z oglądanych dali w napół świadomą rzeczywistość.
Lena podjęła się przezornie i zbliżywszy się do niej chwyciła ją mocno za ramię.
— Poniechaj tych myśli, mówiła surowo, kładąc jej zarazem dłoń chłodną na czole. — Tyś nam tu gotowa jeszcze jakim atakiem zakończyć... I co ty tam widzisz ciągle pod tą powieką drgającą?
— Wciąż to samo, od chwili tamtej wieści.
— Mianowicie?
— Krew.
Lena otrząsła się głową.
— Wszędzie! — szeptała tamta, leżąc pod jej ręką na poduszkach z oczami wciąż przymkniętemi; wargi drżały kurczowo, twarz bladła jak chusta, a każde słowo zdawało się sprawiać mękę. — Wszędzie! — powtarzała mimo to. — Na ulicach, gdy szłam: kałuże czerwone, gęste... Na murach chlupnięte plamy... Przyjdzie krew daleka... Bryzgnie na mury... Wszędzie!... Lata!... Będą!...
— Co ty bredzisz?!... Przestań mi natychmiast!... Tybyś w tej chwili i wróżką być mogła, — bagatelizowała umyślnie tonem tem niedbalszym, im bardziej niesamowitą wydała jej się w tej chwili ta dziewczyna. — Tylko naokoło takich wieszczeń musiałyby się chyba odbywać dzikie poszczęki mieczów i tarcz.
— Zawsze jednakowo dzicy.