Strona:Ozimina.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz oto inne: gładkie ciała wszelkich sfer, małżonki, nabywane po wszystkich targach: białogłowy cieliste o miękkiem wejrzeniu i pulchnych policzkach, rzekłbyś, jak to na wschodzie: ciastem karmione i zopierzałe na tej strawie. Twarze lekko obrzękłe, mleczne i przezrocze, — przedziwne tło dla oczu ciemnych, w których tli się życie monotonne w lubieżności cichej. Ręce nie z tych, co się do rozkazywania lub marzycielskich bezczynności rodziły, raczej kuse, forsownie pielęgnowane, przebiałe; dłonie, które chyba nigdy niczego się nie dotykały i służyły na to tylko, by obładowane w pierścionki spoczywać przed oczyma ludzi na materyach sukien. Wszystkie te kobiety, rzucało mu się i to w oczy, siedzą nieco za szeroko na krzesłach, — nie domykały się kolana nóg krótkich; sprawia to może pulchność osób, lub co prawdopodobniej, ta, w bierności zawsze półsenna, egzystencya hodowanych stworzeń, to ich nieustanne poczuwanie się do kobiecości — fizycznej.
Siedzą tedy luksusowe małżonki i dyszą perfumami, promieniują w powietrze fluidum cielesności białych, — wytwarzają atmosferę cieplarni.
Przytrafia się wśród tych ciał wystawnych niewiasta dorodna, jak ta, na której zatrzymało się jego spojrzenie. Lico gładkie wykrzywia lekki wyraz semicki, lub może nuda zastygła oto w tym kwaśnym grymasie ust rozchylonych w dziób ptaka na posusze. Ułożyła się melancholia tej głowy na przegięciu szyi smukłej, wsparła w czarnym opuchu włosów przebujnych i spogląda