Strona:Ozimina.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

Osunęła się na poduszki i zakrywała dłońmi; by za chwilę wyjrzeć z pod nich ciekawie:
— Uch, jak strasznie!
— Dajże pokój, — krzywiła się Lena na to dzieciństwo.
— Kiedy ja tak pasyami lubię drażnić siebie wszystkiem, co straszne!... groźne!... niebezpieczne! — opowiadała jak samej sobie bajkę przedsenną.
Na to popielne oblicze Oli skierowała Lena czujną uwagę, jakby w obawie nowego ataku. Lecz pod jej wzrokiem przelały się jakby w tamtych oczach te płomienie złote w nagłe zaćmienie źrenic, — właśnie jak u sowy: zamknęły się powieki, nie wytrzymała na sobie mocnego spojrzenia.
Zwróciła się tedy ku tej drugiej, ciemnej głowie, bacząc na jej rozszerzone znużeniem, czarne, pulsujące źrenice: małe jak grochy, złe, niespokojne oczy.
— Cóż wy się stajecie tak przedsennie niesamowite, jak te koty?...
Niebawem wszakże zmorzył i ją smęt nagły, w którym rozwiewały się początkowo myśli wszystkie, by uczynić miejsce przypływowi wspomnień, w obrazach tak jaskrawych, że aż serce tłuc się w piersiach poczęło.
Niepokój dziwny zatrzepotał się nad nią.
I tak oto w pierwszej chwili wyczerpania innych zapanowała natychmiast olina zmora: jej zwichrzonego życia tętno nierówne i pulsów dygotka, nie wyczuwając oporu cudzej woli, brały w upiorne posiadanie atmosferę całą.
Tymczasem te jej nerwy, wyprzedzające słuch przez ściany, kazały jej się obzierać po za siebie niespokojnie.