ruszali, jak te dzieci alarmem w osłupienie ocknięte i zapatrzone tępo w ludzi starszych. Zaś tam, naprzeciw: starczej ręki miotanie się dziwne i tej głowy sędziwej kołysanie urągliwe.
A potem, ledwo tamci wszyscy po pokojach się rozeszli, w jej rozkołysane zmysły i targniętą wyobraźnię rzucona żagiew; — potem tamta chwila, która przypominała się tylko mrozem przerażenia.
To jedno pozostało w pamięci: jego dusza słaba roztargana tu już w niwecz i ciało bezduszne wywlekane na wojnę daleką. I ona sama powalona pod spojrzeniem tej kukły murzyna... Podczas, gdy za oknem grzmiała równocześnie jakaś surma mosiężna i śpiew jak wicher: — tak się młode obce życie hardo obwoływało tam...
Zaś potem, sama nie wie, jak trafiła za progi: w te labirynty półek z książkami, niby ściany katakumb, w pyłu i pleśni woń i ponure jak w grabami ociążenie piersi. Na czole rozpalonem Wandy dłoń chłodna, a przed oczami ta głowa graniasta pod bandażem, ta wiecha włosów, które osiwiały hen, daleko. I opowieść tamta... I to milczenie wraz z płaczem uparcie w piersiach trzymane: — do pyłu i pleśni starych książek domieszany, ostry, całą duszę jakby oczadzający zapach krwi!...
A potem — to co u Leny było: — Oli oczy straszne i jej bełkoty wtedy. Dalej, zapadłe mimo wszystko na dno duszy słowa Woydy, powtarzane ustami Leny. Wreszcie tej struny pęknięcie zgrzytliwe w fałsz kobiecy, niosący już tylko przypomnienie tych dyabłów, co poobsiadały wieże kościołów.
Strona:Ozimina.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.