Strona:Ozimina.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

dnej to duszy koleje: i ten ludzi dzisiejszy obyczaj i mego długowiecznego życia utrudzona daremność.
Rozkiwała się staremu szyja, a słowa głuche w dal odeszły. Mówił już zupełnie niewyraźnie, sobie tylko, przy miękkich, jakby żujących, ruchach warg. A w miarę tej mrukliwej gawędy ze sobą dygotała coraz bardziej ręka na kiju rozkołysanym.
— Wiesz ty, — pochylił się do niej nagle twarzą, — jakie jest w złem życiu tych ludzi zło najgorsze? — Duszy w każdym zaprzepaszczanie. Bo za tem idzie niechybnie — zdrada tej wspólnej.
— Taak! — wyszeptał jej w usta prawie i ledwo w tył się nie cofnąwszy, trzymał ją tak pod zezem oczu zawsze zadumanych. — Zdrada.
Ręka z kijem wyrzuciła się znów w tył, na pokoje wskazując.
— A to jest tej zdrady nora i ognisko: cały ten ludzi obyczaj dzisiejszy!
Wmyślił się widocznie w rzeczy nazbyt wzburzające siły niedołężne, bo niespokojnym ruchem rąk obu począł odpędzać je od nabrzmiałych skroni i posiniałej w tej chwili twarzy.
»Helena!« — zaplątało się jakoś dwukrotnie imię wnuki na wargi drżące.
Lecz tym starczym instynktem samozachowawczym odpędzał się od myśli dokuczliwych jak od roju; a że nie ustępowały, postanowił wstać: gestem usuwał ją od siebie, by prostować z trudem nogi, podnosić się na swe kije.
— Wiem ja, — mruczał, szamocąc się z niedołęstwem