mi z tem leź: pewno ukryjesz. I ty. I Helena także. Bo widzieć i słyszeć nie chcę! Bo gardzę! Tak, miotaj się, miotaj — honorem! A mnie w tej wzgardzie ciebie, biedny, więcej żal od rodzonej wnuki: za to ducha zaprzepaszczanie, za siebie i innych: za przyłożenie ręki do zdrady posiewu... I innych! — rozumiesz? Coć lepszego Bóg w piersi dał, nie dla ciebie to samego. I nie dla kobiety!... Bądź spokojny: za barona się nie stawię; i za kobietę nie, choć wnuka... Tak oto wszyscy wszystko — ukryć możecie przede mną. Bo wiedzieć nie chcę! Ale o czem usta wasze już milczą, o czem dusze w sobie jeszcze nie wiedzą, że w zatratę idą: tego nie ukryjesz — żaden! Bom jest, jak z uchylonej trumny spojrzenie na życie, jak patrzące sumienie naszej duszy wspólnej...
Coś odsunęło ją na klęczkach, a w piersiach zaparł się oddech. Z tego żółtego czoła nad nią, białych copli wąsów i rozgaru oczu osadzonych gdzieś głęboko w tej ptasiej czaszce — spoglądała na nią groza sama. A dalsze koleje Woydy tegoż wieczora stanęły jej tak jaskrawie w myślach, że ręce zatrzepotały się jakoś bezładnie koło głowy oszołomionej.
Ten jej odruch zdał się i starego naprowadzać na przypomnienia dalsze, bo mówił niebawem z głową zwieszoną:
— Tam, tuż obok, chodził po dywanie godzinę całą. A potem jakby w sił opadzie, czy żalu już spóźnionym i popłochu nad tem, co uczynił, jął się tu jakoś skrobać do tych drzwi. — I runął pod drzwiami.
Stary machnął ręką:
— I dobrze tak! Z dyabłem precz!
Strona:Ozimina.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.