Strona:Ozimina.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

Wydała krzyk krótki.
— Pod tą powierzchnią życia, — słyszy za chwilę słowa jeszcze głuchsze, — która tu ciebie jak korek niosła, ponure jest nasze życie tam, gdzie się dusza wspólna budzi, gdzie sumienie rachować poczyna. A trzeba tu dziś ludziom mocnych doli docisków, aby ocknąć w marnej bezradności duszy własnej czucie tamtej... Gorzej bywa, gdy uczuć płytkość, jak ten korek na powierzchni niczem docisnąć się nie da, gdy młode życie bezduchem w te dosyty wsiąknie; wtedy i na śmierć duszy nie stanie. Dziś tu wywlekli takie młode ciało na jego wartość ostatnią: kamienia w cudzym ręku na ciśnięcie, gdzie trzeba, — na dalekiej wojny pohybel.
Zatuliła się cała w dłoniach i ramionach od przypomnień tamtych.
— I dobrze tak! — słyszy z przerażeniem.
Splotły się z trudem w kłąb jeden gruzłowate palce starego.
— Dzięki ci Boże, że nam się chwasty same pielą!
Dorwała się rzutem do tych rąk splecionych i targnęła je w dół.
— Na litość Boską nie!... Taka modlitwa to przekleństwo jest! I nie na niego tylko. I na mnie chyba? I na mnie może!
Nie dosłyszał widocznie głosu wśród łez, bo tylko te oczy pytające ku niej zwrócił i zastygł tak: choć zda się zapatrzony a przecie w roztargnieniu myśli nie widzący.
I mówił znów do siebie tylko:
— Patrzę ja tu od lat dziesiątek na całe hekatomby