Strona:Ozimina.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.




Zaszedł ich baron, już przyodziany w półszlafrok jakiś, czy też kurtkę myśliwską. Na progu samym wykrzywił gołe usta w jamie baków, ofuknął starego dosyć twardo, czemu spać się nie kładzie i zadzwonił na służbę, by się nim zajęła. Ninę zdziwiła ta szorstkość po takiem respektowaniu sędziwca przy stole, a zdumiała jeszcze bardziej korna uległość starego. Baron hukał mu w uszy, złożywszy w tubę ręce obie. »Przecież on nie jest już taki znów głuchy! — pomyślała, — więc czemu oni z nim wszyscy w ten sposób?... A starzec zdał się rzeczywiście wraz i zahukanym, bo oto słuchając czujnie z białek wytrzeszczeniem zdał się słyszeć jeszcze mniej, niż zwykle. »Aha! Aha!« — krzyczał w odpowiedzi przeraźliwie głośno, potakiwał całem ciałem i zbierał czemprędzej kije. Byłby powstał na nich z tym gniewnym impetem energii, gdyby nie zjawienie się służącego, który pierwszym gestem pomocniczym zlekceważył ten wysiłek. Jakoż staremu poplątały się wraz ruchy i, zmieszany a ponury, opadł rychło w sobie: oddawał swe niedołęstwo już zupełnie biernie w ręce sługi. A gdy go podnoszono, mruczał coś pod nosem, na co ani baron, ani służący nie zwracali najmniejszej uwagi.