Strona:Ozimina.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

brodacz i świeci szkłami okularów. Rozpowiada jędrnie, jak ktoś ożywiony towarzystwem kobiety, mówi z tą przekonywającą mocą powściągliwego gestu, jak to czynią starsi, uduchowieni mężczyźni. Pani ledwie brwi ściągnie, lub rozchyli usta; półsłówka rzuca, spokojem nęci. Pochlebia jej ta rozmowa, nie przeraża natarczywy raz po raz wybłysk okularów, ani cierpkie od czasu do czasu uwagi rzucane pod adresem innych ludzi. Przyjezdnemu z Krakowa niejedno nie podoba się tutaj, a że wypowiada się to przy niej tak ostro, sprawia to właśnie siła kontrastu. Wybacza mu tedy przelotne akcenty surowości, czy też karcenia, rozumiejąc, że jest to przełamanie się głosu pod wrażeniem chwili, jak u młodzieniaszków dyszkancik koguci w chwilach, gdy im coś piersi rozpiera; — starsze koguty pieją wtedy basowym podrywem godności. — Więc tylko, gdy chmurniał zanadto, zwracała ku niemu uprzejmiej głowę jasną na półłęku szyi powolnym.
Wówczas milkł. Długimi muskularnymi palcami głaskał i grabił wielką brodę, a zezem oczu ponad szkłami wpatrywał się w nią nieufnie. Poczem rozglądał się po obecnych, tu i ówdzie dłużej wzrok zatrzymał, — wtedy gwałtowniej targał brodę.
I nagle, pochylając się do niej:
— Pani, — zaczął impetycznie, jakby ze środka swych myśli, — wiek jeszcze nie minął, kiedy w takich oto salonach niewiasty zwracały się do mężczyzn z pytaniem: »Ileś waćpan harmat zdobył?« Jakże inne wiodą tu dziś gawędy!