Strona:Ozimina.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.

dzi przez kłęby dymów ktoś obcy: na postać chmurną purpura ogniska narzuciła płaszcz blasku; przylegał oczami do Leny; a gdy zasiadł do ognia zdał się przerażony tem, co czyni; chwiał się, słaniał i powalił wreszcie u nóg jej: i tak też i pozostał w cieniu jej ciała. — Lecz oto wchodzi przez dymy ktoś drugi, już nie na Lenę, lecz na nią samą spozierający mdłym uśmiechem znużenia: poznała wraz z tym otrząsem mroźnym, z jakim powracało zawsze wspomnienie tamtej chwili. On tymczasem siada za blizko ognia; a jej tężeją ręce bezradne, głos zamiera na ustach: i tak patrzeć musi, jak płomienie chwytają się jego rękawów, oplatają pierś i buchają już ponad głowę. Wyciąga ku niej ramiona płonące i z matołczym chichotem na ustach za ręce chce ją chwycić, w ogień szarpnąć. A oni wszyscy są tak dziwnie spokojni, jak gdyby nikt tego nie widział.
Za nimi, w dymach czynił się tymczasem ruch wśród tych ślepi żarzących się wokoło; zgasły nagle wszystkie: i kołem obsiadły ognisko gromady panów i dam o twarzach przymilnych gości dzisiejszych. A spojrzenia ich zwracały się zgodnie w jedną stronę.
Szedł z twarzą bladą i suchą jak płótno i sztywnymi baki, a w gołej jamie tych włosów zaciskały się wargi tak, że ust wcale widać nie było. Wszystko gięło się przed nim, — mijał z pogardą. A gdy się do niej przysiadł, stężała w trwodze. Wyciągnął rękę, pochyliła się do niej.
»Wszyscy to czynili, — rzekł sucho, — ilu ich tu widzisz. Zaś ty musisz: nie dla siebie tylko... Bacz, by na twarzy nie czytano przerażenia: szakale patrzą. Uszu przychyl, oczy spuść: — dziecko twoje...