—Święta ty dla mnie Wandziu jesteś! — więc pozwól, pozwól mi klęczyć przed tobą. Choćby za to, że mnie ze snu strasznego zbudziła twoja twarz jasna. Bóg chciał, żeś ty tam cicha na pokojach przy rannym pozostała, by usłyszeć przez ściany moje płakanie bezradne. Dusza mi się, Wandziu, ocknęła i wyrywa się, — słów ładu nie patrzy — och, bo ja wiem! — w twoje chyba oczy głębokie. Prawdziwość jest w nich uczuć bezdenna! Do niej ręce składam... »Święta Brygida, celtyckiego króla córka jedyna...« Och, nie odpychaj mnie. Za pacierz mi to staje uciszenia. Ja słów pacierza w pamięci teraz nie znajdę. Zło jeszcze nie daje: ledwie ustąpiło przed tobą. A tamto wraca do myśli, ilekroć na ciebie spojrzę. W »żywocie« czytałam dzieckiem. Dziecka pamięcią powtarzam... Och, nie uchylaj mnie od siebie! Nie przerażaj ty się mnie. Jeśli co ze snu tego gorączki zostało, nie moja to wina. Zło życia całe przeze mnie gorączką mówiło i żar swój piekła samego jeszcze mi na wargach pozostawiło. Ale czucie ogniem głębiej padło: w piersi, Wando!... Och, nie przerażaj ty się mnie, nie odpychaj rączkami chłodnemi! Ucałuję! — ubłagam! — ubóstwię!