Strona:Ozimina.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

— O ty nie rozumiałaś wcale: ani z jak bezładnym żarem modlić się tylko może dusza po tem, ani z jak wielką nienawiścią do siebie spowiadać po tem.
— Po czemże to ciągle?
— Po sabacie.
— No, co ty?!... Co ty znowuż?
— Wszystko, co tu było dzisiejszej nocy, na co patrzyłyśmy obie — sabat to był: czarownic i szakali zlot przed dyabła ogniskiem. A kto od niego odbiegnie, temu nikt ręki nie poda, nikt! — mówił stary... Hyeny i szakale otoczą go i ku dobru prowadzić zechcą. Bo niema »sił żywych« nam ku pomocy, niema! — mówił stary... Zło tylko jest żywe: zło prowadzi, zło kieruje: to zło myśli całe, które ze starego wina wymąca gnuśność. — My to na swe dole... — powiadał major stary. O, nie mogę! Mnie ten starzec... mnie ofiara, mnie zdrada obie głowę ściskały, obie błogosławiły! — obie przeklęły? Nie wiem. I nie mnie może tylko. I nikt z nas nie wie. Natura, ona jedna wie... Ognia, mówisz, w żyły naleli? Był tam, — był tam on już, Wando. Natura chciała. Oni tylko jego iskry odszukali w śmietniku pustoty, rozgrzebali wszystkie w drażnieniu, rozniecili grzechem ponurym; a potem złem czuciem, złą myślą i wyobraźnią, jak suchym wichrem w niego dmuchali. Pożar mam ja w sobie!...
Wanda dyszała ciężko, wraz i tych oczu kręgiem rozszerzonym.
— Spójrz, — zagadywała czemprędzej jej dalsze wybuchy, — pomyśl, jak dziwnie: tak niedawno jeszcze tam na