Zapoznaniu się profesora z Komierowskim towarzyszył zgrzyt obrzydliwy. Oto gdy za światła przygaszeniem wyszedł podówczas z biblioteki, minął starca, kołaczącego po salonie pustym, i natknął się na tamten monolog z pod okna, wygłaszany do dziewczyny, po pierwszem oszołomieniu poczuł się dziwnie niezręcznie w tem przypadkowem podsłuchaniu rzeczy obcych i tajemniczych. Jął się tedy usprawiedliwiać: jak to zasiedziawszy się przy książkach, szukał wyjścia i pragnął pożegnać się z gospodarzem. Osobnik z przepaską na czole odpowiedział dopiero po długiej ciszy nieokreślonym pomrukiem. Wanda natomiast starała się łagodzić tę jego opryskliwość okazywaniem niezmiernego szacunku. Profesor bąknął tedy coś na usprawiedliwienie i ustąpił. Ledwo zdążył wycofać się z pokoju, a usłyszał za sobą nizkim szeptem:
— Nie chodzi on tu z uchem? ha?
— Bójcież się Boga: profesor z Krakowa!
— Mało co profesor! I mało co z Krakowa!
Usłyszawszy i to mimowoli, wstrząsnął się odrazą: z tej na poły obcej gwary przebijało w ponurem napięciu