tych ludzi podziemnych wręcz jakieś odziczenie dusz po ostępach. Zbyt pełen był sam rozmyślań nad przeszłością i wrażeń, przyniesionych z biblioteki, aby tego pierwszego głosu współczesnego życia nie odczuć jako potwornego zgrzytu wszechstronnego już zbarbaryzowania: uczucia, myślenia i słowa.
Lecz za Wandy naleganiem stanowczem, ponury osobnik dogonił go w przedpokoju i przedstawił się jako brat Leny. Rzekłbyś, odgadując wrażenie, jakie wywrzeć musiał, starał się być poprawnym, a mówił przytem prosto i najniespodzianiej szczerze. Profesor stwierdzał dla się mimochodem potęgę rasowości: »przecież i taki niedźwiedź nawet, — myślał, — gdy zada sobie tylko nieco trudu i wyjrzy z tej narosłej skorupy barbaryzmu, staje się nieomal charmeur’em w obejściu«. Przy obustronnym tedy wysiłku zatarcia niemiłego zgrzytu z przed chwili wywiązała się rozmowa, a wraz i dysputa najżarliwsza. Profesor sam nie spostrzegł, jak długo przeciągała się ona.
Wanda, przysłuchująca się czas jakiś, odeszła była na pokoje, do Niny; oni rozprawiali wciąż.
W palcie na ramionach, z cylindrem w ręku, chodził profesor niespokojnym krokiem po przedpokoju, przystawał zasłuchany pochmurnie i wybuchał od czasu do czasu.
— A przecież ludzie tu ślepi są i głusi! Ani się który domyśla, co wy im tu pod ziemią, pod nogami wprost gotujecie.
— Oni tu zdziecinnieli zupełnie in rebus publicis, — odparł Komierowski z tym niedbałym rzutem dłoni w mankiecie. — Rozpisują się tu po pismach, że odezwy w sprawie
Strona:Ozimina.djvu/278
Ta strona została uwierzytelniona.