Strona:Ozimina.djvu/284

Ta strona została uwierzytelniona.

chytro-melancholijny, nie wiadomo — z siebie, czy z innych szydzący.
Profesor baczył nań uważnie zezem ponad okularami. Dziwnie bo sprzecznym z tym uśmiechem wydawał mu się ów niedbały rzut dłoni w mankiecie. W tym geście krótkim było przecie coś z »vogue la galère!« coś z woli i fatalności zarazem: jakiś błysk junactwa z pod chmury melancholii.
»Z ciebieby, bracie, oskrobać ten kurz dwudziestoletniego barbaryzowania się w nęku dusz obcych, ogolić jak się patrzy, ubrać w mundur, posadzić na konia, dać powieść szarżę jaką, a dokonałbyś może cudów nie gorszych od tych, unieśmiertelnionych dawną chwałą... I tkwi oto taki w tużurku zakrystyańskim, obrosły na szyi jak ten wilk morski, samotny, ponury i odziczały jak te rybaki. I wyławia oto w mętnych wodach życia resztki energii żywotnych, nie gardząc i kobiecemi. Tobież to warcholić wśród tłumów jak temu mnichowi, wieszczów cytować niby ojców kościoła?... Czy może być większe odwrócenie natury na wspak? Czy zdarzyć się może ono gdzieindziej na świecie?«
A on tymczasem z tym rzutem dłoni w stronę okien przeciwległych kończył swoje:
— Bądź co bądź po wszystkich tych wnętrzach oczekują jego rekruty.
— Czyjeż to, koniec końców?! Któż to jest ten rozum i konieczność zarazem, a wieczności brat? Ja nie jestem tak mocny w poezyi.
A on podniósłszy oczy z za skrzydła kapelusza, popatrzał niemi twardo.