dzisiejszych owe dwa łazęgi europejskie, panowie Mikulski i Bogdanowicz. W miękkich, nieco druciarskich kapeluszach, z kołnierzami palt, nastawionymi w przymrozku poranka, przyłączyli się do nich milczący, ledwo pozdrowiwszy pomrukiem.
Profesor nawykły do bardziej respektownego obejścia ze strony młodzieży począł rozmyślać nad tem, jak to tu wśród młodych zatraca się wszelkie poczucie hierarchii, przedewszystkiem intelektualnej. Wszystko to zda się u nich dotyczyć tylko obcych: swoi są swoi, — i kwita! bywają burżuje i proletaryusze, — i tyle!... Przypatrywał się wprost z niepokojem surowym obliczom młodzieniaszków. »Jak to wszystko samopas po szerokim świecie chadzać musi, samokwitle się rozwijać, nieufne wszystkiemu, co im potakiwań nie obiecuje. I jaką ponurą fatalność ma to wypisane na swych czołach młodzieńczych.«
Jęła go niecierpliwić niedostępność tych »smarkaczy«, jak myślał. »Co te serca otwiera, co je rozgrzewa? — pytał się w duchu. I tym niepokojem kierowany zagadnął poufale o to i owo, zrzuciwszy pychę godności z siebie. Ale oni pamiętali mu dobrze jego opryskliwe i twarde zbycie ich prośby o doradę w sprawach »studyów społecznych« dla osłodzenia sobie omierzłej »techniki«: odpowiadała ozięble młodzież chmurna. Czuł mur między sobą i nimi. »Czyżby, — myślał z przerażeniem, — czyżby mur taki oddzielał tu już... pokolenia oba?!«
Żywszy z tych dwuch młodzieńców, pan Bogdanowicz, rozkrochmalił się wreszcie:
— Cóż tam... w Krakowie? — zagadnął.
Strona:Ozimina.djvu/286
Ta strona została uwierzytelniona.